1 strona Powrót Napisz do nas Szukaj Spis treści | |||||
|
Majówka i safari |
# Majówka | |||
|
Oczekiwanie na obiecywaną wycieczkę znudziło mi się... Dodatkowo poproszono nas o opuszczenie pokojów; niby tylko na dwa dni - ale po pięciu miesiącach, gdy zgromadziłam cuda! Jakoś udało się wszystko zebrać (waliza i cztery kartony, które trzeba będzie przejrzeć przed wyjazdem) i pojechałam na dwa dni do Bangalore. Może to ostatnia okazja?
1 maja miałam szansę podejrzeć i nawet brać udział w "masówce". Pod hotelem, gdzie nocowałam była demonstracja i przemówienia, jak za dawnych czasów u nas. I socjalistyczne flagi z sierpem i młotem. Gdy tylko zjawiłam się zaraz pytano mnie jak tu dotarłam, jakie są warunki robotników w Polsce i czy też będę protestować...
Na następny dzień wykupiłam wycieczkę. Dosyć punktualnie zjawił się samochód i ruszyłam, by poznać trochę Bangalore. W kilku miejscach zbieraliśmy chętnych. Podczas drugiego postoju do środka zajrzał sprzedawca kwiatów. Panie zdobią nimi włosy i można wykorzystać je też jako ofiary dla bóstw (nawet w samochodach są małe ołtarzyki). Rozejrzał się, dostrzegł tylko mężczyzn i jedną krótkowłosą białą postać, zrobił dziwną minę, stwierdził "Oooo" i niemal z odrazą wycofał się. Zwiedzanie zaczęliśmy od świątyni Kriszny. Niestety, nowo wybudowany obszerny kompleks z całą infrastrukturą nie bardzo przypomina miejsce święte. Chociaż oprawa jest wspaniała (na suficie głównej sali sceny z życia Kriszny - cztery prostokątne i cztery trójkąty układające się w okrąg, a w trzech ołtarzach wystawiono okazałe figury bóstw, odnosi się wrażenie pustki i komercji. Po modłach wierni mogą bowiem coś zjeść, wypić, kupić pamiątki. Od razu też zjawiają się kapłani zachęcający do wpłaty datków na cele świątyni. Nie tylko nie można robić zdjęć, ale trzeba oddać aparat do przechowalni.
Kolejnym punktem programu był Letni Pałac Sułtana Tipu z XVIII wieku, drewniany obiekt z kamiennymi podstawami kolumn. Już wcześniej przewodnik powiedział mi, że wstęp dla mnie wynosi 100 rupii. I rzeczywiście, przy wejściu była informacja, że obcokrajowcy płacą równowartość 2$ lub 100 rupii, podczas gdy Hindusi tylko 5 rupii. Oni mieli bilety różowe, ja fioletowy. Dziwnie, iż tak "strzegą" swego dziedzictwa i nie chcą go udostępniać obcym... Przewodnik, może w ramach zadośćuczynienia zdeklarował się, że zrobi mi zdjęcie. Faktycznie, niezbyt miło jest zwiedzać ciekawe miejsca samemu, bez możliwości podzielenia się wrażeniami, a potem jeszcze nie mieć żadnej pamiątkowej fotografii...
Byliśmy też w Świątyni Byka, gdzie "rezyduje" potężny posąg wykuty w kamieniu. Obchodziliśmy go dookoła. Później zwrócono mi uwagę, że w sufit ponad posągiem wbito ogromne gwoździe. Podobno, gdyby ich nie było, Byk Nandu rósłby. I znów możliwość obserwacji codzienności Indii. Wokół figury girlandy kwiatów, natomiast z boku walające się puste butelki po wodzie (pewnie świętej), jakieś szmatki i obowiązkowo plastikowy koszyk, w którym kapłan nosi lub przechowuje swój dobytek. W świątyni Siwy pozwolono mi nawet zrobić zdjęcia (Hindusi widząc, z którego miejsca fotografuję, od razu tam przeszli, by mieć lepszy widok). I jeszcze miejsce poświęcone Ganeszowi, tłuściutkiemu bogowi z głową słonia oraz bogini Parwati. Tam kapłan też przyzwolił na zdjęcie, a nawet ochoczo ustawił się obok figury. A w świątyńce Hanumana - Boga Małpy spotkałam nastoletniego chłopca, który odprawiał obrzędy. Zaraz pytał skąd jestem i czy mam polskie monety. Szczęśliwie, miałam przy sobie jakieś grosze...
Po lunchu w dużej restauracji, gdzie dbano o mnie jak o najcenniejszy skarb (miejsce w sali z klimatyzacją, specjalnie trzymano miejsce w kolejce do mycia rąk) wizyta w sklepie. Podczas takich eskapad obowiązkowo odwiedza się Emporia, "szczycące" się dziełami sztuki indyjskiej, w różnej formie (rzeźby, meble, materiały, biżuterię), które oferują po "bardzo" przystępnych cenach. Nam zaproponowano wielki sklep z masą sari i gotowych strojów oraz stoiska z biżuterią. Oczywiście, trudno jest coś wybrać na szybko, spośród setek artykułów; ale zawsze dostaje się wizytówkę - koniecznie z nazwiskiem sprzedawcy. Pewnie ich zarobki zależą od ilości klientów; nie wiem tylko, czy jedynie odwiedzających sklep i podziwiających te cuda, bądź też przyczyniających się do wzrostu obrotu...
Wieczór spędziliśmy w chłodnym już ogrodzie botanicznym, z olbrzymimi terenami przygotowanymi na wystawy kwiatów. Iluminowana szklarnia na wzór angielskich obiektów sprzed dwóch wieków na tle ciemnego nieba robiła niesamowite wrażenie!
Ale wcześniej zapuściliśmy się trochę do "dżungli", na safari...
# Safari | |||
W Parku Narodowym Banerghata, który znajduje się zaledwie 24 km od Bangalore wieziono nas okratowanym mini-busem. Zauważyłam, że inne pojazdy miały w kratach okrągłe dziury, gdzie można było przyłożyć aparat; w naszym nic, całe osłony z odstępami ok.4 cm. Wsiadałam, eskortowana niemal do drzwi przez przewodnika, wewnątrz było już pełno ludzi. Przyglądali się przyjaźnie, niektóre dzieci zaczęły wskazywać na moje włosy. Postępowałam wraz z innymi do tyłu, mając nadzieję na jakiś wolny skrawek przy oknie. Ale uprzejmy pan powiedział, że mogę iść do przodu, tam jest jeszcze miejsce siedzące.
Usłyszała to także jakaś Hinduska i poszła tam wraz z synem. Więc ona siedziała przy samej przedniej szybie, choć nie miała aparatu, a ja dalej. Ale nie ma tego złego...
Okazało się potem, iż prawie wszystkie zwierzaki ustawiły się po stronie okna kierowcy - i tylko ja, że miałam możliwość ruchu - mogłam robić zdjęcia bez krat! Skądinąd ciekawe, że kierowca nie potrzebuje zabezpieczenia? Miał otwartą szybę, więc gdyby któreś stworzenie chciało go zaatakować. Do tego stopnia dbano o pasażerów, że przy drzwiach przez cały czas jazdy po buszu stał młody chłopak, broniąc dostępu do wyjścia. Może już mieli przypadki, że turyści zapragnęli bliższych spotkań?
Dziesięć minut jechaliśmy asfaltową drogą wśród potężnych drzew i asparagusów (miałam wrażenie, że jestem w Afryce), by stanąć przed pierwszą z bram. Informacja, że jest to teren safari i obowiązują specjalne zasady. Wjechaliśmy do "klatki" i dopóki nie zamknięto bramy za samochodem, nie została otwarta druga, przed nami.
Najpierw kilka tygrysów za ogrodzeniem i dwa chodzące wolno. A potem minęliśmy kolejną bramę, by wjechać na teren królestwa lwa. Niestety, był tylko jeden i to dosyć daleko. Do tego spał i nawet nie chciał się położyć przodem...
Hindusi dopytywali się, czy po raz pierwszy widzę takie zwierzęta. Oczywiście, że nie, ale u nas siedzą nieszczęsne w klatkach, a tu mają trochę wolnej przestrzeni. Bo dwa tygrysy ulokowały się całkiem blisko trasy naszego przejazdu, zresztą kierowcy pewnie doskonale wiedzą, gdzie można je zastać. I zadowolić publikę. Dzieci były szczęśliwe, że mogą widzieć takie duże koty. A one naprawdę prezentowały się okazale, złote i białe w świetle słońca, czy wyciągnięte, odpoczywające w chłodnym błocie...
Szybko dobiegł końca planowany czas i trzeba było wracać. Ale jeszcze udało mi się dogonić słonia; wysiadałam z autobusu, a tu szedł taki specjalnie "ubrany" i dźwigał jeźdźca. Wołałam "Stój" i biegłam za nimi. I - o dziwo - stanął niemal natychmiast. Więc bez problemu można zatrzymać takiego kolosa? Zaraz znalazł się chłopiec, który oferował mi zakup mango, by nakarmić słonia. Ale nnie już wzywał przewodnik...
Cala, wycieczka kosztowała 150 rupii, do tego 205 rupii za wstępy i 40 rupii w Parku. Czyli za równowartość 40 PLN spotkałam się oko w oko (przez kratę i bez niej) z bestiami...
Autor: Grażyna Kowolik
1 strona Powrót Góra Napisz do nas Szukaj Spis treści |