1 strona Powrót Napisz do nas Szukaj Spis treści | |||||
|
Po powrocie |
( 8 miesięcy po powrocie... )
|
Ciekawe, jaka jest dziś pogoda w KGF? U nas mżawka, która rano nieprzyjemnie przymarzała na szybach, teraz sprawia wrażenie lekkiej mgły. I szare niebo... A w Indiach niedługo zacznie się lato.
Z zaprzyjaźnionym Hindusem na bieżąco wymieniamy się informacjami o pogodzie, co porabiamy i jak biegnie życie, gdy mnie tam nie ma... Pan Ramaswamy opisuje celebrę świąt, w których biorą udział, wesela i codzienną monotonię. Śledzi też, co dzieje się w Polsce, pisze, że obecnie są przerażeni wydarzeniami ostatnich dni w Katowicach i mam szybko odpisać, czy jestem zdrowa. I cały czas dopytuje (a zwłaszcza Jego żona) kiedy wrócę...
Patrząc z perspektywy - pół roku pobytu na południu Indii minęło bardzo szybko. Wyjeżdżałam na początku grudnia 2004 roku, więc do Bożego Narodzenia czas upłynął na aklimatyzacji. I zaraz Nowy Rok (smutny z powodu tsunami, które zabrało wiele istnień ludzkich) i trochę normalnej temperatury, a od końca lutego zaczęły się naprawdę ciepłe dni. W międzyczasie kolejne święta poza domem i zaraz po nich Śmierć Ojca Świętego. A potem już tylko wzmagające się upały i wręcz obawa, aby wychodzić na zewnątrz przed zachodem słońca. Od maja już powoli zaczęliśmy liczyć dni do powrotu. A tych dni było łącznie 183.
Prawie wszystkie podobne do siebie, monotonne, nie szare - a raczej ceglasto-bure (od koloru gleb i przydrożnego kurzu) życie w niewielkiej mieścinie przy fabryce sprzętu ciężkiego, z "główną" ulicą długości 200 metrów. Pobudka, kąpiel, śniadanie, praca, lunch, praca, powrót do domu, jakieś zajęcia i ok.godz.19:00 (prawie przez cały rok słońce zachodzi o tym samym czasie, nie ma takich różnic w długości dnia jak u nas) - ciemność. Do tego stopnia, że Hindusi niemal zabraniali mi wychodzenia z hotelu po zmierzchu. Czasem po powrocie do "domu" miałam wiadomość, żeby zadzwonić do pana Ramaswamiego. A On wtedy przepytywał mnie gdzie byłam i dlaczego chodzę sama "po nocy (godz.20:00)"?
|
Na poznawanie odleglejszych okolic pozostawały jedynie specjalne okazje w czasie świąt czy nielicznych wolnych weekendów. Za to na miejscu działo się dosyć dużo, więc korzystałam z różnych sposobności, tym bardziej, że Hindusi barwnie i głośno obchodzą święta religijne i państwowe. Podczas Święta Republiki odbyła się wspaniała parada na stadionie należącym do zakładów, podczas której setki dzieci i młodzieży zaprezentowały swój program artystyczny. Zajmowaliśmy miejsce w rzędzie dla VIP-ów, był poczęstunek kawą i ciasteczkami. Niestety, brak zadaszenia mógł doprowadzić niemal do udaru słonecznego. Miałam szansę podejrzeć rytuały przy okazji wesel, chrzcin, zaręczyn. Kilka razy uczestniczyłam też w uroczystościach w świątyniach. Zwłaszcza utkwił mi w pamięci przemarsz za rydwanem, na którym umieszczono posąg. Przy czym nie był on ciągnięty przez żadne zwierzę, a jedynie popychany przez ludzi. Pokaźna laweta z metalową figurą, dodatkowo obciążona przez kapłanów i ich dzieci stanowiła nie lada wyzwanie dla wiernych. Widać było zaangażowanie tłumu, nawoływanie, żeby podeszło więcej osób, okrzyki pomagające pchnąć wóz o kilka centymetrów. I postój, modlitwy i dźwięki bębnów oraz ofiarny ogień wznoszony w kierunku bóstwa. Zapraszano mnie, bym podeszła bliżej, okadziła się świętym ogniem, robiła zdjęcia. A wszystko skrupulatnie fotografowałam. Czasem pytano mnie "Po co aż tyle?" Tym bardziej, że zdjęcia robiłam tradycyjnie, na miejscu wywoływałam filmy i dobierałam ramki (w indyjskim stylu). Teraz, gdy patrzę na kilkanaście albumów, czasem też zadaję sobie pytanie, po co mi było tyle zdjęć. Ale tam była to praktycznie jedyna rozrywka, a czas spędzony w "mieście" przynosił kontakty z ludźmi i możliwość poznania ich życia.
Miałam szczęście, spotykałam wspaniałych ludzi. Poznałam rodzinę fotografa, byłam nawet zaproszona na urodziny jego córeczki. Odwiedzałam znajomych w domach, co nie jest praktykowane zbyt często, w większości spotkania odbywają się na neutralnym gruncie. Nie traktowano mnie jak przyjezdnego, "turystę", ale niemal jak członka rodziny. Do domu "szefa" nie byłam specjalnie zapraszana, mogłam "wpadać", kiedy miałam ochotę. Dane mi było dzielić ich smutki i chwile radości, uczestniczyć w spotkaniach rodzinnych. I poznawać potrawy i desery przyrządzane specjalnie z tej okazji. Mogłam też widzieć ich w sytuacjach niecodziennych, po kursie jogi konsultowałam technikę z panią domu. Było to dla Niej o tyle niewygodne, że ćwiczyła w sari, więc ruchy były znacznie ograniczone przez wąską halkę. Pani Gayathri nie krępowała się, że ma rozwiane włosy, czy chodzi w stroju domowym.
W trakcie tak długiego pobytu zaczęłam się trochę "indianizować" (w myśl hasła delegacji), nieodzowne więc było przywdzianie indyjskich "szat". Niestety, kilka wizyt u krawców pozbawiło mnie wszelkich złudzeń, że moje wymarzone stroje będą ładne. Piękne materiały zostały potraktowane bez żadnej delikatności, tuniki wyglądają jak worki. A najpierw były za wąskie, bo podobno życzyłam sobie rozmiar "M", a to oznacza "górę" obcisłą do granic możliwości. Natomiast spodnie tradycyjnie są bardzo szerokie w pasie, ściągane sznurkiem, ze zwężanymi nogawkami. Tłumaczyłam, że ja wolę ubiory luźniejsze, nawet jeśli jest to wbrew kanonom, ale nie, to są Indie... Niestety, miejsca prucia są do dziś widoczne. Z kolei bluzeczce zakładanej do sari poobcinano zdobione cekinami rękawy. A potem główny krawiec-szef starał mi się wmówić, że sama tak chciałam. Na to zareagowała już nawet znajoma Hinduska, że psują swoją pracę i własny obraz w moich oczach. Część z tych rzeczy pozostawiłam, zakładając, że po co wozić je "tam i z powrotem", skoro przed zimą wrócę. I trochę prezentów, których ze względu na gabaryty lub kruchość nie byłam w stanie zabrać (a i tak waliza ważyła ponad 40 kg!). Ale na razie nic nie wiem o powrocie. Więc moje paczki tam na mnie czekają…
W międzyczasie przyjęłam trzech Hindusów wizytujących nasz zakład. I zawsze - tradycyjnie odwiedziny Wieliczki i Krakowa. Są pod wrażeniem naszych budowli i kościołów, bez względu, jakiego sami są wyznania. I wprost zajadają się naleśnikami, mamy już "stałą" kawiarenkę na ul.Grodzkiej.
Z jednym Panem udało nam się pojechać także do Oświęcimia i Wadowic. Był zachwycony atmosferą miejsca i czci składanej Naszemu Papieżowi. I w kościele przykląkł i wraz ze mną się modlił. Dotarliśmy nawet do Zakopanego, wymarzliśmy na Kasprowym Wierchu! Przy czym dla Niego śnieg nie był nowością, dosyć długo pracował na granicy indyjsko-chińskiej i dobrze poznał biały puch. A w drodze do Warszawy musieliśmy zboczyć do Rajszewa, by w klubie golfowym pooglądać nowości i ich ceny. Okazuje się, że za cenę jednego naszego kija w Indiach można mieć już całkiem solidny komplet...
|
Dziś znów mamy głęboką zimę, śnieg i zadymkę! Piję gorącą herbatę i przenoszę się do równie gorących zakątków... A za trzy tygodnie otworzę wystawę zdjęć i pamiątek. Zapraszam na relację! Bo ja lubię... podglądać Indie...
Autor: Grażyna Kowolik
1 strona Powrót Góra Napisz do nas Szukaj Spis treści |